Canne blanche!

Canne blanche to charakterystyczna biała laska używana przez osoby niewidome. Taki pewnie mógłby być tytuł książki (i filmu) Jacka Lusińskiego. Autor postawił na inne, bardzo podobnie brzmiące sformułowanie – carte blanche. W ten sposób historia staje się bardziej uniwersalna i nabiera dużo więcej znaczeń.

Trudno pisać o książce, której treść się znało przed przeczytaniem. A jednak powróciłam do tej historii jeszcze raz. Po co?

By spojrzeć na historię nauczyciela Kacpra inaczej. Z jednej strony, w ostatnim czasie w różnych mediach można sporo dowiedzieć się o pierwowzorze tej postaci – o sympatycznym belfrze Macieju Białku, historyku uczącym w lubelskim liceum. Tak więc opowieść wydaje się być prawdziwa.

Z drugiej strony, by doświadczyć tego, co anonsowane jest jako „więcej niż w filmie”. I tak – dialogi wydają się być identyczne. Sedno tkwi w opisach.

Wyłania się z nich dużo mniej sympatyczna postać. Ze zdumieniem zauważyłam, że powieściowego Kacpra tak łatwo się nie lubi. Za to najbardziej charakterystyczny staje się narrator.

Cmentarze pełne są ludzi niezastąpionych – ironia tej frazy gdzieś znikła, a na jej miejscu pojawiła się upiorna dosłowność. Jeśli jedyna osoba, której możesz zanieść swoją samotność, właśnie rozkłada się sto siedemdziesiąt  centymetrów pod ziemią, to litr wódki może nie wystarczyć. Dlatego Kacper nie wypił nawet kieliszka. Szklane naczynie, które trzymał w dłoni, pełne było jedynie martwej stearyny.

Z tej perspektywy, trochę z boku, trochę z wnętrz bohaterów faktycznie widać więcej. A przynajmniej coś innego. Na pierwszy plan wysuwa się potęga życia i śmierci. I to nie tylko tej rozumianej dosłownie. Śmierci dotychczasowych planów, ideałów, marzeń. Z zapatrzenia w gwiazdy trzeba dotknąć mocno ziemi. Polskiej ziemi.

Brutalnej rzeczywistości. Stereotypów o osobach niepełnosprawnych wyssanych z mlekiem matki. A najgroźniejsze są te, które nosi się w sobie. Niby ich nie ma, dopiero życie pokazuje, że jest inaczej.

Może się tak zdarzyć, że dostaniesz carte blanche. Egzamin z życia na nowych warunkach. Co wtedy? Odrzucisz pomocną, bezpieczną, ale stygmatyzującą canne blanche? Podejmiesz ryzyko określania siebie na nowo? Wybierzesz mówienie prawdy czy milczenie? Zachowasz przyjaźń? Dobrych odpowiedzi na te pytania nie ma. Zweryfikować je może tylko rzeczywistość. A twarde stąpanie po ziemi to to bez podpórek. Bez laski.

Po lekturze książki zrobiło mi się trochę żal, że nie ma ona formy scenariusza. A inna chronologia przywoływania wydarzeń prowokuje pytania o to jak ważny jest sposób opowiadania. Historia – i filmowa, i książkowa – jest przecież jedna.

Jacek Lusiński, Carte blanche, Axis Mundi, Warszawa 2015, ss. 206.

Fot. za: http://www.axismundi.pl/1,50,Carte-blanche

Senek – sposób na sen i oswajanie emocji

Czas na czary. I to wielorakie. Po pierwsze książkowe, po drugie audiofilskie. Jednym wypowiedzeniem można ująć to tak: napisz mi, mamo, poczytaj mi, tato!

A żeby wszystko było już zupełnie bajeczne, do czarowania – nie tylko Blanki – ręce przyłożyli, oprócz Agi i Tomasza Kotów, Michał Wierzbicki i Łukasz Rostkowski. W ten sposób powstała ciekawa książka – lekarstwo na problemy z zasypianiem i z emocjami.

W sennym świecie można spotkać agenta od zadań specjalnych – lisa Senka. Na czym polega praca zjawiskowego czworonoga? Na utulaniu do snu dzieci. Na kołysaniu misja sympatycznego zwierzaka się jednak nie kończy. Może on modyfikować sny, by były jak najbliższe dziecięcym marzeniom.

W oniryczny świat, który przeplata się z rzeczywistym, wprowadzają kolażowe ilustracje, stonowane, ale prowokujące do szukania coraz to innych detali, przyglądania się postaciom, a czasem snucia o nich własnych opowieści…

Ale wróćmy do Senka. Jak każdy lis ma swoją mamę. A mamy często są jak dobre wróżki, przytulą, wysłuchają, a przede wszystkim pomogą w różnych niepokojach. Co ważne, pomogą, a nie wyręczą. Zachęcą do zmierzenia się z problemem. I nie pozwolą schować uszu w bezpiecznym pokoiku. A czego się mógłby bać dzielny agent? Odpowiedź na to pytanie znajduje się na kartach wyjątkowej książki o uczuciach. Najważniejsze to nie bać się o nich mówić!

A o tym, że czytanie na głos ma sens przypomina dołączony do książki audiobook. Dźwiękom skomponowanym przez Łukasza Rostkowskiego towarzyszy głos Tomasza Kota. A to, dla wnikliwych czytelników i słuchaczy jednocześnie, może być powodem do zdobycia odznaki Bystre Oko i Ucho! Otóż wersja książkowa i dźwiękowa się nieznacznie różnią.

A i tak uwodzą, zaciekawiają, inspirują i sprawiają, że zasypianie to sama przyjemność, bo:

Gdy wiatr zaszumi wśród drzew / i falą wzburzy się morze / gdy zabrzmi syreny śpiew / z mgły tworzy się Sennorożec / i senny spełnia się czar / pod kołdrą snu już pół świata / gdy ognia dogasa żar / ze snem się bajka przeplata.

Wtedy już najwyższa pora, by pokochać swojego Sennorożca. Polubić zasypianie w ciemności lub przy ciepłym świetle nocnej lampki i uwierzyć, że realizowanie marzeń jest możliwe. Gdy się jest małym. I dużym.

Aga Kot, Michał Wierzbicki, Senek. Bajka o lisku fenku o imieniu Senek, Blance, Rozalce, Wełnianym Kotku, Szarym Misiu, Mamusi i Sennorożcu…, Wydawnictwo Meselofix, Warszawa 2014 [+ audiobook na CD], ss. 40.

Fot. za: http://meselofix.pl/o-ksiazce.html

Z miłości do miasta

Zanim powstały – miasto trwało. Gdy pokazały się – miasto umarło. Zaczęły znikać – miasto zmartwychwstawało. Gruzy.

Trudno pisze się o miłości. Każda litera może zdradzić za wiele. Powiedzieć niewypowiedziane. Oddać fragment żywej duszy w martwe dłonie.

Szaleństwo poetyckiej prozy polega na tym, że fakty przeplatają się z wizjami. Mistycyzm z codziennością. Historia – z tym, co teraz i tu.

Niebezpiecznie przekładać jest fakty na baśniową opowieść z duszą. Nikt już nie wie, co prawdą, ocaleniem, świadkiem, a co przeczuciem nowej historii, podróży w nieznane, dopowiedzeniem z natchnienia dobrego dybuka. A co złośliwym zwiedzeniem na manowce.

Jeszcze trudniej tworzyć nowy język opowiadania o mieście. Od kalendarium – Dnia Guzika, Dnia Drzew, Dnia Pociągów, Dnia Zegarka… Czas nie mija tu nigdy. Zapisuje się w kupie gruzów, pamięci ocalonych, świętej ziemi. Do mieszkających w nim osób przywołani z (częściowego) zapomnienia powracają Burmistrz Erudyta, Generał Filozof, Ostatni Poeta, Wielka Mistyczka, Zbieracz Owadów czy Strażnik Ksiąg.

Ten ostatni porusza czułą strunę kart. Farba drukarska z tkliwością opowiada o człowieku. Zdradza jego sekrety:

Co noc śniły mu się książki. Ustawione w rzędach. Na wysokich półkach. Po których wspina się po specjalnej drabinie. Gdy patrzył na brzegi książek, czuł się szczęśliwy. Nasłuchiwał, co szeptały mu grzbiety. Cicho. Cichutko. Mówiły tylko do niego. Weź mnie dotknij. Otwórz.

Książki były dla niego czymś więcej. Niż papierem ze znakami. Dla niego to była kolejna cegła w murze. Dawała ochronę. To nie była ucieczka. To było życie. Ostatni bibliotekarz wiedział, że trzymać w ręku książkę to jak trzymać czyjeś życie.

Trzymać w ręku książkę Gruzy…, to trzymać w ręku życie Warszawy. Historię jej zmartwychwstania. Świadectwo przenikania się światów – przemijających, trwających, przyszłych. Miejsc, które były, które zniknęły i które powstają.

To przede wszystkim podróż w głąb 10 słów stwarzających miasto na nowo. Apostołów nowego porządku jest dwunastu: morze ruin, getto, życie codzienne, serce, plany, świat zewnętrzny, przejście, gruzy, drzewo, rzeka, światło, kobieta. Do wędrowania w głąb każdego z nich zachęca Grzegorz Kosson.

Grzegorz Kosson, Gruzy czyli obrazy zwycięstwa, Wydawnictwo Słowa i Myśli, Lublin-Warszawa 2014, ss. 140.

Fot. za: http://www.sklep.slowaimysli.pl/index.php/nowosci-wydawnicze/gruzy-czyli-obrazy-zwyciestwa.html#

Wirtualny medyk leczy… śmiercią?

Szanowni Państwo, proszę sobie wyobrazić lekarza, który ma dla Państwa czas 24 h / dobę. Nieustannie monitoruje procesy życiowe. A w dodatku jest empatyczny, o preferowanej przez Państwa płci, wieku, urodzie i głosie. Taki model medycyny przyszłości ukazuje thriller Cooka. Wystarczy stworzyć aplikację iDoc. Wystarczy?

Marzenie o empatycznym lekarzu, mającym dostęp do wszystkich wyników badań, patrzącym na pacjenta holistycznie, tratującym go jak człowieka, to marzenie (bywalcy placówek medycznych rzekną pewnie, że utopia). A jednocześnie kusząca wizja medycyny.

Robin Cook postanowił trochę swoich czytelników zdystansować do nowinek technicznych. Powieść zaczyna się na pozór niewinnie:

Cząsteczki insuliny wtargnęły do krwiobiegu niczym miniaturowa armia. Szybko przedzierając się przez żyły, ruszyły prosto do serca i stamtąd tętnicami dalej. W ciągu kilku sekund rozprzestrzeniły się na całe ciało. Czepiały się receptorów błon komórkowych i otworzyły bramy komórkowe dla glukozy. Ta w jednej chwili wlała się do wszystkich komórek organizmu, co wywołało gwałtowny spadek jej stężenia w krwiobiegu. Jako pierwsze negatywne skutki tej zmiany odczuły neurony, które nie potrafiąc magazynować glukozy, potrzebują regularnych jej dostaw do prawidłowego funkcjonowania. W miarę upływu czasu i postępu inwazji komórki nerwowe, zwłaszcza te w mózgu, pozbawione glukozy działały coraz gorzej. Wkrótce albo wysyłały błędne informacje, albo przestały wysyłać je w ogóle. Potem zaczęły obumierać.

Ale niewinność to tylko niewinna śmierć. Pierwsza z wielu. Co jest ich przyczyną? Jaki związek ma z tym testowanie nowej aplikacji? Doktor George Wilson zaczyna szukać odpowiedzi na te pytania.

Jak zwykle w takich przypadkach bywa, obok medycyny główną role odgrywają kobiety i pieniądze. A za wszystkim stoi wielki biznes. I jeszcze bardziej olbrzymie nadzieje… na zyski.

Akcja toczy się wartko, trupów przybywa, wątpliwości też. Jedno jest pewne, na swojego smartfona spogląda się po tej lekturze zupełnie inaczej. A i chęć zainstalowania aplikacji z krzyżykiem jakoś spada. Czyżby lepsze były błędy medyków niż systemu komputerowego? Na to pytanie można będzie sobie odpowiedzieć, gdy futurystyczna wizja Cooka stania się ciałem. Na razie można tylko spekulować.

Robin Cook, Komórka, przeł. Aleksandra Górska, Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2014, ss. 416.

Fot. za: http://www.rebis.com.pl/rebis/import/books/K6043/coverbig.jpg

Duża gratka nie tylko dla kinomaniaka!

Pierwszy pomysł na fabularny film Krzysztofa Kieślowskiego. Z powodu funkcjonowania cenzury – niezrealizowany. Przeniesiony na ekrany przez Jerzego Stuhra w 2000 roku. To urzekający poetycki i gorzki obraz o tolerancji. Ta książka pozwala choć trochę poznać film „Duże zwierzę” od kuchni.

Na publikację składają się: wstęp Jerzego Stuhra, scenariusz z komentarzami reżyserskimi zilustrowany fotosami z filmu i zdjęciami szkiców do scenopisu, nota wydawcy oraz opowiadanie Kazimierza Orłosia „Wielbłąd”. Proszę Państwa, zacznijmy zatem od końca.

W 1972 roku w warszawskiej „Literaturze” ukazało się opowiadanie o Mrówczyńskim, który kupił wielbłąda. Jak ten ekscentryczny zakup został przyjęty przez lokalną społeczność widać wyraźnie w pierwszoosobowej narracji „lojalnego obywatela”, któremu takie zakłócenie porządku społecznego nie mieści się w głowie. Dlatego postanawia napisać donos. Badający sprawę porucznik nie dopatrzył się znamion przestępstwa – posiadanie wielbłąda nie jest niezgodne z prawem, jednak to nie zadowoliło donosiciela. Dopiero wiadomość o tym, że stary wielbłąd zdechł, go ożywiła i usatysfakcjonowała. Podłość? A może zwykły brak tolerancji dla kogoś, kto czuje i myśli inaczej?

Historia zainspirowała Krzysztofa Kieślowskiego. Na jej podstawie w 1973 roku napisał scenariusz do filmu fabularnego. Ze względów ustrojowych, cenzury, niemożności zrealizowania obrazu nawet w Niemczech, adaptacja została zarzucona. Po latach scenariusz odnalazł Janusz Morgenstern i przekazał Jerzemu Stuhrowi.

Ten zachwycony tematem, darem losu i możliwością zrealizowania pomysłu przyjaciela (i mistrza) podjął się reżyserii filmu. Do scenariusza wprowadził kilka zmian (opisuje je we wstępie). A już podczas montowania filmu został zmuszony przez okoliczności do kilku cięć (tak, niestety taśmy filmowe ulegały różnym przykrym wypadkom). A dzięki komentarzom Jerzego Stuhra można poznać filmową rzeczywistość od kuchni. Reżyser i aktor opisuje ją tak:

To się tak łatwo pisze: „była to kolacja we trójkę”. Jak zrobić, żeby on chciał z nami jeść? Jak to sfotografować – jedzą razem z wielbłądem. Ano, trzeba znaleźć taki domek, z takim oknem, tak odpowiednio wysokim, aby akurat wielbłąd mógł wsadzić w nie łeb, oswoić go, aby spokojnie stał w nim kilka godzin, usadzić aktorów, nauczyć ich, aby precyzyjnie karmili zwierzę na tych samych kwestiach, interpretując je swobodnie, sami wsadzali do ust pierogi też na ustalonych kwestiach, bo potem nie będzie można tego zmontować z kolejnych dubli, jeszcze żeby wszyscy byli oświetleni i uważali, by z tego światła nie wyjść, by mikrofony nie wchodziły w kadr, wszystko to próbować godzinami, aby potem ludzie w kinie powiedzieli… no, taka sobie sympatyczna scenka… Oto nasz filmowy los.

Oprócz uwag, zespołową (ale i często samotną) pracę nad filmem dokumentują zdjęcia i z planu, i z klapsami, i pamiątkowe oraz fotografie scenopisów, rysunków Pawła Edelmana czy nut z muzyką Abla Korzeniowskiego.

To poruszająca opowieść nie tylko o tolerancji, lecz także o tym jak wielbłąd Rubio z Cyrku Zalewski stał się bohaterem poruszającej – i niestety, nadal aktualnej – opowieści o ludziach.

 

Krzysztof Kieślowski, Duże zwierzę. Scenariusz na podstawie opowiadania Kazimierza Orłosia Wielbłąd. Wstęp i komentarze Jerzy Stuhr, Wydawnictwo Znak, Kraków 2000, ss. 106.

Fot. za: http://www.znak.com.pl/kartoteka,ksiazka,106,Duze-zwierze