Przypadkowa książka?

Proszę Państwa zupełnie przypadkiem tak się składa, że czytam i lubię książki dla dzieci. I to nie tylko te stare, pamiętające czasy, kiedy pierwsze stwory w okładkach wpadały w moje ręce, lecz także nowe. Ostatnio ciekawskie dłonie chwyciły kwadratową książkę, pełną kolorowych ilustracji Marianny Bończy Stuhr. Tekst tej książki to rezultat pracy (od)twórczej ilustratorki i jej ojca, Jerzego Stuhra. Czy to już wszyscy autorzy? Nie! Książka to taka sympatyczna antologia wierszy dla dzieci. Ale to nie tylko wybór liryki. Przypadkiem tak się składa, że spaja wszystko i nad tym króluje proza, stuhrowa proza.

Po pierwsze: kto? co? Jak z tytułu wnioskować można Kacperek. Ale nie tylko on, bo drugą bardzo ważną postacią jest Fiszka, mysz biblioteczna. Spotkać ją można w szczególnym budynku z książkami. A chronione przez okładki strony to… przysmak nie lada!

Po drugie: kogo? czego? Tu od razu wyznać należy – cudownym dopełnieniem publikacji, byłby dołączony do niej audiobook. Ale zupełnie niespodziewanie go brak. Tym bardziej, że i Pani nauczycielka podsuwa na koniec książki naszej Fiszce pomysł nagrania wierszyków. Więc powiedzmy sobie szczerze, odczuwa się dotkliwy brak AUDIOBOOKA (a miałby kto być lektorem, a miałby)! Jedyna pociecha, że można poprosić rodzica, ciotkę, wuja, brata, siostrę czy innego człowieka o przeczytanie tekstu na głos lub zrobić to samemu.

Po trzecie: komu? czemu? Otóż, w tej książce warto przyglądać się obrazkom (i kolorowym czcionkom). Czasem nawiązują one do klasycznych ilustracji pamiętanych przeze mnie z dzieciństwa, czasem są one zupełnie nowe. Jednak, co ważne, za każdym razem bardzo przyjemne dla oka. I ilustrują, i zawierają ulubione przez mysią bohaterkę wyliczanki.

Po czwarte: kogo? co? O, to są pytania istotne. Kogo zainteresuje książka? Dzieci (no i te duże dzieci chyba też nie będą ziewać). Co zainteresuje? Historia dziejąca się w bibliotece. Nie brak też tam zagadkowego ducha lub przynajmniej dziwnych odgłosów, które mogą zaniepokoić najbardziej odważną czytelniczkę lub najbardziej mężnego czytelnika.

Po piąte: z kim? z czym? Zaraz, zaraz, czy ja już wspominałam, że Kacperek zaczął chodzić dopiero do szkoły? Nie? Przepraszam Państwa za to niedopatrzenie bardzo zatem. Otóż, Kacperek w sobotę poszedł nie sam do biblioteki. Wybrał się tam z mamą (i ze stosem książek do oddania). A z czym oprócz przyjemności mamy tu do czynienia? Tu ze smutkiem zauważyć należy delikatny smrodek dydaktyczny i rzucające się w oczy Najbardziej Wnikliwemu Czytelnikowi drobne usterki (oj, zajrzała tam na chwilkę myszka drukarska).

Po szóste: o kim? o czym? To zagadnienia fundamentalne, ta historia opowiada nie tylko o wspomnianym już Kacperku i Fiszce (i innych postaciach). To opowieść o bibliotece, książkach i o wierszykach, które pamięta się przez lata (niemal do końca świata).

Po szóste: o! O, kochani autorzy tekstów, które czytało się w kółko, uczyło się mimochodem na pamięć, a czasem nawet recytowało. O, Janie Brzechwo, Wando Chotomska, Aleksandrze Fredro, Anno Kamieńska, Ludwiku Jerzy Kernie, Mario Konopnicka, Tadeuszu Kraszewski, Magdaleno Samozwaniec, Tadeuszu Śliwiaku, Julianie Tuwimie, Danuto Wawiłow i Natalio Usenko – cóż mogę Wam rzec? Po prostu: DZIĘKUJĘ. Specjalne podziękowania za znaną dotychczas tylko w rodzinnym gronie historię o sympatycznym Kacperku i wgryzającej się w książki myszce Fiszce zechcą przyjąć autorzy opowiastki: Marianna Bończa Stuhr i Jerzy Stuhr.

Przypadkiem, nie przypadkiem – warto zajrzeć do środka, nie raz!

PS Tym razem, zamiast tradycyjnego cytatu, jedna bardzo ważna rymowanka (i deklaracja zarazem):

Chociaż ze mnie niezłe ziółko, chcę być Twoją przyjaciółką.

Marianna Bończa Stuhr, Jerzy Stuhr, Kto tam zerka na Kacperka?, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2014, ss. 88.

Fot. za: http://www.wydawnictwoliterackie.pl/resources/1/Stuhr_Kto%20tam%20zerka_m.jpg

Noc z Richardem Krauzem i spółką!

Zastanawiałam się jak rozpocząć ten wpis. Najpierw przyszedł mi do głowy tytuł – Dominiku, nie daruję ci tej nocy! Potem naszła mnie refleksja, że właściwie panów jest co najmniej dwóch, bo i Antoniemu powinno się oberwać (tu, ukłony w stronę tłumacza). A gdyby jeszcze fikcyjnych bohaterów brać pod uwagę, to… wychodzi z tego istna orgia. Jedno jest pewne – jeszcze późnym wieczorem tak sobie niewinnie przeglądałam pierwsze strony powieści. I były to miłe złego początki: noc zarwana, na niewinnym zerknięciu się nie skończyło. Tak, chłonęłam tekst do rana (no, do trzeciej trzydzieści).

Drugie spotkanie z Krauzem, w czasie powieściowym, po latach (w realiach rynku wydawniczego w tym roku). Z 1992 roku przyszła pora na 2009. Jakieś zmiany? Detektyw to facet po przejściach – tu kłopoty z kostką (wrogowie chcieli go zabić), tu nowa kobieta (spokojnie, żona i córki te same, tylko w pracy pojawia się koleżanka policjantka, Petra), ale jedno się nie zmienia, bo prawdziwa, męska, policyjna przyjaźń trwa (niech żyje Chosé!). Ale świat nie jest idealny, na każdego można znaleźć haka, na słynną dwójkę z wydziału zabójstw też.

Przed nimi nietypowe (i nie do końca zgodne z procedurami) zadanie. Było morderstwo, tak, to dla kryminalnych chleb powszedni. Ale tym razem prowadzi ono do półświatka (z prostytutkami w rolach głównych) i świata polityki (hmmm, zdaniem niektórych nastąpiło tu właśnie pewne powtórzenie semantyczne). W sprawę, tuż przed wyborami, zamieszany jest syn prezydenta. A jakby tego było mało – na skutek wspomnianego wcześniej haka – Richard i Chosé mogą wrócić do swoich kolegów… w zupełnie innym charakterze. Rozpoczyna się popisowy wyścig z czasem.

Towarzyszy mu, charakterystyczny dla Dominika Dána, humor. W wielorakiej postaci. Od słownej po sytuacyjną. Nie brak – rzucanych od czasu do czasu – złotych myśli. A oprócz nich niesłychanie aktualne scenki (i to niezależnie od państwa czy ustroju):

Sekretarz był młodym mężczyzną o wydłużonej czaszce i w silnych, okrągłych okularach. Lustrował ich w holu wystraszonym wzrokiem. Nie domyślali się, co mu na gorze mówili, ale trzymał się od nich z daleka jak od trędowatych.

– Czworo? Miał przyjść pan Krauz!

– W czym problem? Ilu sekretarzy ma wasz dyrektor kancelarii?

– Sześciu.

– Ja trzech. Więc chodźmy!

(…) Sekretarz zapukał.

– Wejść!

Otworzył i ukłonił się z szacunkiem.

– Panie dyrektorze, pan Krauz i jego sekretarze.

Krauz pokręcił głową z niedowierzaniem. Jeśli taki osioł pracuje tutaj u góry, to ileż muszą się namordować ci na dole, żeby niwelować skutki jego głupot!

– Ale ćwok – westchnął Chosé.

– Gorzej – zaoponował Krauz.

– Wyjść! – przyznał im rację dyrektor kancelarii.

Sekretarz skłonił się nisko i wyszedł.

A ja kłaniam się Państwu nisko i bardzo inteligentnie polecam do lektury kryminał zza naszej południowej granicy. Emocji bez granic podczas czytania życzę i lojalnie uprzedzam, że książka ta może Państwu ukraść noc (albo części kilku nocy). Tak, czytający prozę Dominika Dána bierze ryzyko na siebie. Tylko na siebie.

A jak wszystko to kłamstwo, to…?

Dominik Dán, Noc ciemnych kłamstw, tłum. Antoni Jeżycki, Media Rodzina, Poznań 2014, ss. 364.

Fot. za: http://mediarodzina.pl/zasoby/images/vbig/noc_ciemnych_klamstw01.jpg

Paulo Coelho słowackiej kryminalistyki!

Proszę Państwa za naszą południową granicą tworzy pisarz szczególny – powiedzieć o nim, że to połączenie Joanny Chmielewskiej i Paula Coelho, to nic nie powiedzieć… Jakieś przykłady maksym do powieszenia nad łóżkiem / biurkiem lub na lodówce? Proszę bardzo: „Chyba wiesz, że ile znasz języków, tyle razy jesteś człowiekiem, więc się nie obcyndalaj.”, „…rozmowa z tobą to coś gorszego niż przesłuchiwanie mumii”, „Z Bogiem to raczej ma niewiele wspólnego, bo nie dopuściłby do tego, gdyby o tym wiedział!” – po resztę zapraszam na karty książki.

A sięgnąć po nią warto, bo ponad pół tysiąca stron prozy Dominika Dána czyta się fantastycznie. Przede wszystkim to zaleta krwistych postaci (niekiedy dosłownie krwistych), ale spokojnie, czytelnika krew nie zalewa (nawet, gdy jedzie pociągiem z Krakowa do Warszawy, i to bardzo opóźnionym pociągiem, bo wydłużenie czasu jazdy nie denerwuje, tylko brak światła w tej sytuacji przerażać by mógł!). A jak znaczna część tych postaci związana jest z wydziałem zabójstw, wiadomo, że emocji i trupów – nie zabraknie.

Głównym bohaterem kryminału jest Richard Krauz. Detektyw, który ma rozwiązać zagadkę człowieka z trumny. Wykopanej trumny (co kraj, to obyczaj). Otóż, w czaszce owego siedmioletniego denata tkwi… gwóźdź. Kto mu go wbił? Wszystkie ślady prowadzą do służb bezpieczeństwa. Ale co ci tajniacy mieli do Bogu ducha winnego kościelnego (tak, tak w trumnie nie do końca spokojnie został złożony kościelny, Karol Klokner)? I dlaczego torturowali go przed śmiercią? Na te i wiele innych pytań odpowiedzi będzie szukał bardzo młody, niezwykle odważny i urokliwie bezczelny detektyw Krauz. Wspierać go (i hamować) będzie kolega Burger. A po drodze poznają skrzętnie skrywane tajemnice ludzi kościoła, służb bezpieczeństwa, templariuszy i zwykłych śmiertelników (głównie związanych z cmentarzami).

W powieści pojawia się kilka polskich nawiązań.

– Tu piszą, że w Iraku zginął pierwszy polski żołnierz. – Nie złożył gazety, tylko z zadowoleniem wypuścił kłąb dymu.

Váňa wyjął z ust patyczek od pasztetówki, przełknął i spuentował:

– Musiał być już strasznie stary… jak był pierwszy… polski…

Hanzel huśtał się na krześle, a ręce splótł na karku. Chciał rozwinąć debatę, bo wydawała mu się bardzo obiecująca jak na początek tygodnia, więc się włączył:

– Váňa, to nie chodzi o Wołodyjowskiego. Edo ma na myśli zeszłoroczny kontyngent wojskowy.

– Kontyngenty oddawał mój ojciec, a i tak wciąż mu wymyślali od kułaków. Ale z wojskiem nie miał nic wspólnego. A z Polakami już w ogóle nie.

Ale przede wszystkim to zabawna, wciągająca i zaskakująca historia o słowackich i czeskich policjantach. O urokach i absurdach transformacji. I o przyjaźni, poczuciu humoru i czyhających niebezpieczeństwach. Proszę zapamiętać moje słowa – będzie z tego jeszcze film, i czeski, i słowacki, i odrobinę polski film.

Dominik Dán, Czerwony Kapitan, tłum. Antoni Jeżycki, Media Rodzina, Poznań 2014, ss. 501.

Fot. za: http://mediarodzina.pl/zasoby/images/vbig/czerwony_kapitan02.jpg

Rolniczka znajduje męża!

Tak mógłby brzmieć „sensacyjny” tytuł, gdyby Dorota Rumianek, główna bohaterka najnowszej powieści Małgorzaty Musierowicz, została celebrytką (albo wzięła udział w jakimś bardzo popularnym programie w telewizji). Na szczęście tak się nie stanie.

Zacznę od wyznania. Książki Małgorzaty Musierowicz czytam niemal od zawsze. Chyba nie ma tomu „Jeżycjady”, który czytałabym tylko raz. Do tych powieści się wraca (nawet, gdy się jest niemal starą pryczką). Dlaczego? Karty tych książek zamieszkują ludzie prawi – i inteligentni, i dobrzy, i ufający bliźnim. Niezależnie od czasów, w których przyszło im żyć. A jednocześnie każdy z nich – jakby powiedział senior Ignacy Borejko – ma własną tożsamość.

Schemat fabularny jest do przewidzenia, co akurat w powieściach Musierowicz nie przeszkadza. Mamy więc bardzo dzielną, sympatyczną dziewczynę i dwóch (a potencjalnie trzech) konkurentów do jej serca. Wszystko kończy się dobrze, jest niezmiennie okraszone licznymi sentencjami łacińskimi i odwołaniami do kultury, głównie antycznej. Jakiś rys charakterystyczny bohaterów? Każdy z nich ma lub odkrywa jakąś swoją pasję. I zwykle na jego półkach stoją książki, ciekawe książki.

Książki stoją też w pokoju tytułowej wnuczki do orzechów. Dorota Rumianek powozi bryczką, bez trudu łazi po drzewach i często chodzi na bosaka.To śmiało dążąca do celu nastolatka, która chce zostać lekarzem. I to takim z powołania. Na razie mieszka na wsi, jest odpowiedzialna za gospodarstwo i rozwija sztukę epistolografii ze swoją mamą, która jako pielęgniarka pracuje na emigracji.

Mamuś, otóż doszłam do wniosku, że wcale nie chcę być podejrzliwa! Nie chcę się spodziewać po ludziach wszystkiego najgorszego! Wiem, wiem, są do tego zdolni. Ale przecież nie wszyscy i nawet nie zawsze! Dlaczego by – przeciwnie – nie założyć, że w większości zachowają się raczej przyzwoicie, że mają raczej dobre odruchy i że wolą nikogo nie krzywdzić, tylko czasem im się nie udaje? Co ryzykuję? Że się pomylę? Jakoś się tego nie boję!

Takie deklaracje w ustach nastolatki niektórych będą śmieszyć, niektórych będą wzruszać. Ale jeśli kogoś zachęcą do wybierania dobra, uśmiechu i wiary w człowieka, to jedno jest pewne – ESD działa, niezmiennie od lat. Aby się taką wizją świata zarazić, warto czytać książki Małgorzaty Musierowicz. A ja już niecierpliwie czekam na „Feblika”!

Małgorzata Musierowicz, Wnuczka od orzechów, Akapit Press, Łódź 2014, ss. 265.

Fot. za: http://www.akapit-press.com.pl/sklep/dla-mlodziezy/wnuczka-do-orzechow-496-30

Odkryj bogate wnętrze, swoje wnętrze!

Jak można odkryć swoje wnętrze? Dróg poznania jest mnóstwo. Od poszukiwań filozoficznych, psychologicznych, teologicznych, ezoterycznych… Nie nimi jednak będę się dzisiaj zajmować. Pora na… bebechy (i ich powłokę okrywającą)!

Proszę Państwa, ciało ludzkie jest fantastyczne. Mechanizmy nim rządzące – nadal, co niebywałe – nie do końca zostały poznane. Jednym słowem, jak to powtarzają chirurdzy, w medycynie jak w kinie wszystko zdarzyć się może. A jak wiadomo – jak nie można obejrzeć filmu, można choć przeczytać zarys scenariusza.

Tym bardziej, że to chyba największy klasyk w swej kategorii. Którą to publikację polecać można z czystym sercem gustującym w obrazkach. Będą oni bardzo zadowoleni (wolących bardziej naturalistyczne zdjęcia fragmentów ciała ludzkiego odsyłam do stosownych opasłych tomów przeznaczonych dla studentów medycyny). A i spragnieni przejrzystych, konkretnych, krótkich opisów będą zadowoleni. Na pewno to też lektura dla dociekliwych. „Mały atlas anatomiczny” może zainteresować wszystkich przedstawicieli gatunku homo sapiens (bo przedstawiciele tegoż uwielbiają czytać o sobie). O, na przykład znaleźć tu można odpowiedź na pytania o łzawe kwestie: skąd się biorą łzy? Jaką drogę pokonują? Dlaczego jak mam katar to częściej mam łzy w oczach? (No to sięgnijmy po odpowiedni fragment, żeby zobaczyć ilustracje trzeba zerknąć do atlasu).

Narząd łzowy to gruczoł łzowy (glandula lacrimalis) i drogi łzowe. Gruczoł łzowy leży w boczno-górnej części oczodołu, w dole gruczołu łzowego. Jego wymiary wynoszą: 20 x 12 mm, wytwarza on ciecz – łzy (humor lacrimae), która jest odprowadzana przewodzikami łzowymi do worka spojówkowego w okolicy jego sklepienia górno-bocznego. Łzy częściowo wyparowują z powierzchni rogówki, a częściowo dostają się do jeziorka łzowego i przez punkty łzowe, znajdujące się na przyśrodkowych brzegach obu powiek, spływają kanalikami łzowymi do woreczka łzowego i dalej przewodem nosowo-łzowym (canalis nasolacrimalis) do jamy nosowej (do jej przewodu dolnego). W przypadku obrzęku błony śluzowej nosa w stanach kataralnych utrudniony jest odpływ łez do nosa i występuje łzawienie. Łzawienie występuje również w przypadkach nadmiernego wydzielania łez, na co mają wpływ bodźce zarówno psychiczne, jaki i fizyczne.

Proszę Państwa, jeden malutki gruczoł, a ile ciekawych doświadczeń i doznań mu zawdzięczamy. Można rzec skrajnych – od wylewania potoków łez (jaka wielka produktywność, jaka wręcz boska rozrzutność; tu mały dopisek dla tych, których obfitość łez czasem przeraża – proszę sobie wyobrazić co by to było, gdyby część tych łez od razu nie wyparowywała – wtedy byłby prawdziwy potop!) do uśmiania się do łez (czynność zaprawdę godna polecenia, bo i masaż wszystkich mięśni twarzy gratis mamy).

A to przecież tylko mały wycinek wiedzy o tym wspaniałym mechanizmie, jakim jest nasze ciało. W związku z tym – wielu małych i dużych odkryć o swoim wnętrzu życzę!

PS Wiernym i uważnym czytelnikom „Małego atlasu anatomicznego” na pewno nie sprawiłoby kłopotu – podchwytliwie i podstępnie stawiane w gmachu Wydziału Polonistyki przez doktora Jarosława Klejnockiego – pytanie: Proszę Państwa, a gdzie leżą wyspy Langerhansa? (Fama głosi, że na Wydziale Geografii też mieli z odpowiedzią problemy, choć studenci wskazywali różne azjatyckie archipelagi).

Ryszard Aleksandrowicz, Mały atlas anatomiczny, Wydawnictwo Lekarskie PZWL, Warszawa 2013, ss. 180.

Fot. za: http://www.wydawnictwopzwl.pl/img/produkty/_big/MEDY13514.jpg

Rety, ratunku – recytuję!

Prawdziwy horror? Słuchanie strasznych dźwięków, które jakże często wydobywają się z jam ustnych i nosowych współobywateli mojego kochanego kraju. Tymczasem język polski jest tak wdzięczny, dźwięczny, niezmiernie bogaty w różnego rodzaju „paszczodźwięki”, że aż szkoda, gdy artykulatory nie pracują na 100% swoich możliwości.

Zaryzykuję twierdzenie – zabawy językiem są i przyjemne, i pożyteczne. Co więcej oddawać im się mogą i dzieci, i dorośli w każdym wieku. Z rewelacyjnym rezultatem dla wszystkich. A jaki tu materiał ćwiczebny znaleźć w czarną, straszną, listopadową noc? Ot, choćby wierszyki Izabeli Mikrut.

Zbiór 17 rymowanek znajduje się w bardzo ciekawie zilustrowanej przez Olgę Reszelską książeczce. Niech nie zwiedzie nikogo okładka – teksty nadają się do recytacji na każdą porę roku. Wśród „Strasznie trudnych wierszyków” każdy znajdzie jakiegoś rewelacyjnego bohatera. Jest w czym wybierać, pojawiają się: i ruda wiewiórka, i niemądre marabuty, i komar wraz z homarem, i ogrodnik w ogrodniczkach, i kurki amatorki rurek, i stary marynarz, i rybak z robakiem, i gromada drapieżników, i zdrowe marchewki, i piraci podczas sztormu, i teatralna krewetka, i wędrowny dromader, i góra truskawek, i król w berecie, i mrówki recydywistki, i rąbiący piorun, i ordery oficera…

Ponieważ zauroczona jestem teatrem, ujął mnie utwór o krewetce, którą dramatyczny los rzucił na estradę, przepraszam, scenę. Po odsłonięciu kurtyny, rozprawieniu się z okrutnym przypadkiem i największym aktorskim strachem (tremą zwanym):

Zagrała rolę swą koncertowo / i od tej pory już, daję słowo, / twierdzi, że grała świetnie wieczorem, / mówiąc każdemu: BYŁAM AKTOREM!

W rzeczywistości, tu naszą sympatyczną różową krewetkę z teatru trzeba, niestety, sprowadzić na ziemię, bycie aktorem to trudna sztuka. Pełna ćwiczeń, nie tylko artykulacyjnych. Ale gimnastyka języka przynosi rewelacyjne efekty. Jakieś prawdziwe przykłady? Proszę bardzo!

Wystarczą Państwu dwa? Po pierwsze – dołączona do książki płyta CD z wierszykami mistrzowsko czytanymi przez Macieja Stuhra (tu w roli lektora). Po drugie przykład (no, wzór mowy polskiej to to jeszcze nie jest, ale do ideału z Sèvres się zbliża) piszącej te słowa, która troskę o piękno polskich głosek wciela w życie – i nie raz, nie dwa podczas różnych ćwiczeń (czasem robionych skrycie, a czasem grupowo) towarzyszy jej gromki rechot (i własny, i współtowarzyszy artykulacyjnych).

Szanowni Państwo, żadnej Ameryki nie odkryję, gdy z ręką na sercu napiszę, że sponsorem powyższego artykuliku czy recenzji była głoska [r]. Inne głoski poprosiły o dyskrecję i pozostały (choć w koartykulacji) anonimowe.

Izabela Mikrut, Strasznie trudne wierszyki, Księgarnia Wydawnictwo Skrzat, Kraków 2012, ss. 36 + CD.

Fot. za: http://www.skrzat.com.pl/index.php?p1=pozycja&id=1219&tytul=Strasznie-trudne-wierszyki

Jak to jest być profesorem i twórcą psychologii transgresji?

Wie to na pewno nestor polskiej psychologii, profesor Józef Kozielecki. A dzięki lekturze jego wzlotów i upadków opisanych w autobiografii, poznać świat nauki od podszewki może każdy śmiertelnik.

Jak to się dzieje, że wybieramy taką a nie inną drogę życiową? W jaki sposób podróże zmieniają wyobrażenie o świecie? Dlaczego młody uczony musiał paść krowy? Jak wygląda wojna oczami świadka historycznej zawieruchy? Czy trudno jest nawiązywać kontakty z kobietami? Na te i wiele innych pytań odpowiedzi odnajdą Państwo w książce „Moje wzloty i upadki. Autobiografia z psychologią w tle”.

Właściwie tytuł oddaje wszystko. Wspomniana w nim psychologia okazuje się niezwykle ważna. To specyficzny sposób patrzenia na świat, zachowania i spiritus movens wielu decyzji. Autobiografia ta obejmuje lata 1936-2010, to swoista mentalna mapa kształtowania się osobowości człowieka, któremu dane było zwiedzić niemal cały świat (Wilno, Pomorze, Warszawę, Kalifornię, Szwecję, Niemcy, Japonię, Indianę, Holandię). Przebywanie w tych miejscach, w różnym czasie, w zmieniających się okolicznościach społeczno-historycznych, staje się dla autora pretekstem snucia pochwały życia, które częściej zachwyca i wywołuje radość niż budzi złe emocje.

Profesor Kozielecki ma barwną, ciekawą biografie. Myślę, że taki właśnie los to efekt realizowania swoich pasji, a przede wszystkim niesamowitego apetytu na życie. Taka postawa jest dość zaraźliwa. Bardzo cenna jest (przynajmniej deklarowana) szczerość i niesamowity dystans do siebie, dzięki któremu zostały spisane historie świadczące niezbicie o tym, że połowa życia to kompromitacja. Paradoksalnie, opowiedzenie tych kompromitujących historii, rozbraja je całkowicie i sprawia, że zamieniają się w fascynujące, często zabawne anegdoty.

Jak na początku wspomniałam Profesor jest twórcą psychologii transgresji. Z książki dowiedzieć się można nie tylko tego, na czym ona polega, lecz także jak powstała, kiedy zrodziła się w umyśle Autora, ile przeciwności musiała pokonać, i jak się nieustannie rozwija. O czym świadczą słowa:

Wpadła mi do głowy nowa myśl. Transgresja jest wyczynem niepowtarzalnym, uniwersalnym, historycznym. Jest to wyjście poza dotychczasowe doświadczenia ludzkości i przekroczenie siebie. Słowa i czyny przemijają, wyczyny trwają.

Obok przemyśleń i rozważań naukowych, najważniejsze wydają się dla Kozieleckiego spotkania z ludźmi. I to nie tylko z geniuszami świata (Noblistami, uczonymi, literatami), lecz także z każdym człowiekiem, z którym zetknięcie się wzbogaca. A to często staje się pretekstem do odpowiedzi na fundamentalne pytanie – jak żyć?

Sądzę, że najważniejsze jest to, aby tak żyć, żeby więcej dać własnych wartości społeczeństwu, kulturze, rodzinie i nieznajomym, niż się od nich otrzymało. Chodzi tu o takie wartości, jak odkrycia naukowe, nowe metody nauczania, budowanie środowiskowych domów kultury czy pisanie pamiętników dla wnuków. Mówiąc potocznie, chodzi o pozostawienie śladu w zbiorowej pamięci. Człowiek może już nie żyć, ale musi być!

I takiego właśnie bycia – sobie i Państwu – życzę!

Józef Kozielecki, Moje wzloty i upadki. Autobiografia z psychologią w tle, GWP, Sopot 2010, ss. 214.

Fot. za: http://www.gwp.pl/img/product/7866/kind/1

Rodzi się gniew, zabójczy gniew!

Naj­praw­do­po­dob­niej coś ukrad­nie­cie albo spo­wo­du­je­cie wy­pa­dek dro­go­wy. Może kogoś oszu­ka­cie lub po­bi­je­cie. Ktoś z was pew­nie kogoś za­mor­du­je. Oczy­wiście te­raz nie do­pusz­cza­cie do sie­bie ta­kiej myśli, ale większość mor­derców jej nie do­pusz­cza. Budzą się jako nor­mal­ni lu­dzie, myją zęby, robią so­bie śnia­da­nie. A po­tem coś się dzie­je, nie­for­tun­ny splot wy­da­rzeń, oko­licz­ności, emo­cji. I idą spać jako mor­dercy. Kogoś z was też to spo­tka.

Nie wierzą Państwo w taką przepowiednię? Szkoda. Najgorsze jest to, że ona się sprawdzi. To przestaje być zabawne. Bo powieść „Gniew” przekazuje prawdę o rzeczywistości. Naszej rzeczywistości. Pełnej utajonego, z pozoru niewinnego, małego zła: przemocy szkolnej, przemocy w rodzinie, przemocy werbalnej, przemocy w pracy, przemocy na ulicy czy wreszcie braku reakcji na przemoc. Tak jest, przemoc dotyka każdego!

Oprócz tej przerażającej diagnozy natury ludzkiej, Zygmunt Miłoszewski zastanawia się w swojej powieści nad wieloma zagadnieniami. Dlaczego do władzy dochodzą ludzie pozbawieni rozumu? Jak zostać przestępcą? W jakich warunkach lubią pracować patolodzy? Od kiedy zaczyna się przemoc? Gdzie i kiedy warto pojechać na egzotyczne wakacje? Jak silne są związki pomiędzy ludźmi? Ile trzeba stać na światłach w Olsztynie, mieście dziesięciu jezior? Czy możliwa jest zbrodnia doskonała? Co musi się wydarzyć, abyś był w stanie zabić? To ostatnie pytanie jest szczególnie ważne. Mordercą staje się Szacki. Prokurator Szacki.

Bohater trzeciej części cyklu powieści kryminalnych i tym razem nie zawiedzie swoich wielbicieli. Okaże się człowiekiem z krwi i kości. Pełnym wad i zalet. A przede wszystkim targanym emocjami. Najsilniejszą z nich jest gniew. Autor daje krótką, lecz wiele mówiącą, charakterystykę słynnego prokuratora:

Szac­ki ro­zej­rzał się po auli i po­czuł ukłucie no­stal­gii. Nie­ko­niecz­nie za cza­sa­mi, kie­dy był młody. Ra­czej za cza­sa­mi, kie­dy nie był zgorzk­niały. Uda­wał zgryźli­we­go cy­ni­ka od ogólnia­ka, ale wszy­scy ci, którzy go wte­dy zna­li, ro­zu­mie­li świet­nie, że to poza. Dziew­czy­ny usta­wiały się w ko­lej­ce do wrażli­we­go in­te­lek­tu­ali­sty, który ukrył się przed świa­tem w zbroi z dy­stan­su i cy­ni­zmu. Tak było w li­ceum, tak było na stu­diach. Na­wet na ase­su­rze i w pierw­szych la­tach pra­cy po­wszech­ne było prze­ko­na­nie, że pod togą, nie­ska­zi­tel­nym gar­ni­tu­rem i ko­dek­sem kry­je się wrażliwy i do­bry człowiek. Sta­re dzie­je. Zmie­nił pracę raz, dru­gi, trze­ci, ze­sta­rzał się, osta­tecz­nie ro­zeszły się jego dro­gi z tymi, którzy zna­li go jako młode­go człowie­ka i młode­go pro­ku­ra­to­ra. Zo­sta­li ci, którzy nie mie­li pod­staw po­dej­rze­wać, że jego chłód i dy­stans kryją co­kol­wiek. A i on mu­siał ostat­nio przed sobą przy­znać, że prze­ga­pił punkt ostat­niej szan­sy, mo­ment, kie­dy zbro­ja prze­stała być ochron­nym ubra­niem, a stała się częścią Teo­do­ra Szac­kiego. Wcześniej mógł ją zdjąć i po­wie­sić na kołku, te­raz, ni­czym cy­borg z po­wieści s-f, umarłby, gdy­by ode­bra­no mu sztucz­ne części.

W tym kryminale największym wrogiem Szackiego, okazuje się on sam. Lata lecą, a pan Teodor zagubił gdzieś siebie. I nawet nowy związek, zesłanie do Olsztyna, kontakt z naturą Warmii, mu nie pomogą. Zmęczony życiem, bagatelizuje sprawę przemocy domowej. Jednak stan wypalenia zawodowego go nie usprawiedliwia. Próbuje naprawić swój błąd. Prawie mu się to udaje. Zapłaci za to najwyższą cenę – jako cierpiący ojciec, gdy zostanie porwana jego córka.

Zygmunt Miłoszewski to autor powieści, przy których nie sposób się nudzić. Obok zagadek kryminalnych równie ważne okazują się te dotyczące motywów ludzkich zachowań, absurdów polskiej rzeczywistości czy zawieszonych postępowań w policji czy prokuraturze.

W jednym z wywiadów autor „Gniewu” powiedział, że pisał powieść tak, by czytelnik zarwał przez nią noc. Ponieważ mam przekorną duszę, przerwałam lekturę i dokończyłam ją z samego rana (i bardzo grzecznie posłuchałam Jadzi, żeby nocy nie zarywać – a w końcu, to dzięki Niej zaczytuję się w Miłoszewskim). Myliłby się ten, kto pomyślał, że tekst ten nie wywarł na mnie wrażenia. Skutki czytania kryminału objawiają się po dłuższym czasie. W czytelniku wzmacnia się pewność,  że można lubić mordercę, a do najgorszego czynu zdolny jest on sam. I trzeba sporo odwagi, by nie obrosnąć w zbroję dystansu i obojętności, by wbrew wszystkiemu wybierać dobro.

PS Zakończenie powieści zdumiewa. I chyba stanowi jedną z lepszych zagadek, którą autor postanowił zostawić czytelnikowi na koniec przygód Teodora Szackiego.

Zygmunt Miłoszewski, Gniew, W.A.B., Warszawa 2014, ss. 380.

Fot. za: http://www.grupawydawniczafoksal.com/ksiazki/gniew-1.html

Grobowy kryminał

Początek listopada. Czas odwiedzania cmentarzy. Także tych, po których przechadza się Julia Dobrowolska, krakowska detektywka. Niechcący znajdzie odpowiedź na pytanie: jak to jest wpaść do grobu?

Cóż, żeby wpaść i poczuć jak to jest, nie można tego planować. A jak detektywka wpada do grobu, to na pewno usłyszy coś niezwykle ważnego na Cmentarzu Rakowickim. Coś, co poruszy nie tylko niezwykle zaprawioną w bojach ze śledztwami kobietę, lecz także policję i czytelnika.

Otóż, nocą po cmentarzu przechadzają się wyrafinowane hieny, które mają dość specyficzne upodobania. W normalnych ludziach wzbudzające co najmniej obrzydzenie. A śledztwo prowadzi do kręgu osób powiązanych z Waldemarem Linderem (oficjalnie najbogatszy handlowiec, nieoficjalnie… nie, plotki to nie nasza specjalność).

Kryminał się rozwija. Na scenę wkraczają: policjant o żydowskich korzeniach, światowej sławy projektant, modelka, kot z dzwoneczkiem u szyi, zamordowany dziennikarz, gwiazda telewizji kryminalnej, blokers Profesor. Co łączy te wszystkie postacie? Jakie tajemnice zostaną odkryte? I czy w samobójstwie córki Waldemara Lindera ktoś nie pomagał?

Na te i inne pytania znajdzie czytelnik odpowiedź w powieści Gai Grzegorzewskiej. Obok głównego wątku kryminalnego, na pierwszy plan wysuwają się dwa problemy: rozliczenia z przeszłością Julii i jej związki miłosne (głównie z wspomnianym już policjantem Aaronem). A także wyznania typu:

Poszedłem na filozofię w nadziei, że może znajdę tam jakąś odpowiedź. Szybko przekonałem się, że nic nie znajdę, a przede wszystkim nie znajdę po studiach pracy. No to zacząłem kraść i dilować. Studiowałem dalej, bo czemu nie, trzeba czymś zapełnić czas pomiędzy włamem a transakcją czy pomiędzy wpierdoleniem i posuwaniem osiedlowej szmaty. I wiedziałem już, że nie zostanę pisarzem ani nikim takim. Nawet poetą.

Czy warto sięgać po tę lekturę? Jeśli planujesz wpadnięcie do (pustego jeszcze) grobu, tak! Przygotowana wcześniej książka, latarka i panujący wokół cmentarny nastrój sprawią, że powieści nie zapomnisz do grobowej deski!

Gaja Grzegorzewska, Grób,  wydawnictwo EMG, Kraków 2012, ss. 325.

Fot. za: http://www.wydawnictwoemg.pl/content/view/384/43/